Fotografia przedstawia najbardziej chyba znanych Piwniczan – Ewę Demarczyk i Piotra Skrzyneckiego.
U genezy powstania kabaretu Piwnica pod Baranami stały reżysersko-scenograficzne pomysły Krzysztofa Zrałka. To on był pierwszym konferansjerem, ale też reżyserem liryczno-purnonsensowych występów kabaretu, póki nie zdecydował się porzucić tego zajęcia na rzecz scenografii i reżyserii spektakli teatralnych i filmów (także zagranicznych). Zrealizował ich bez liku już pod zmienionym nazwiskiem Krzysztof Pankiewicz. Wakat na konferansjerkę w Piwnicy zajął tymczasem zawsze elegancki Mariusz Chwedczuk, także przyszły scenograf.
Jednak któregoś razu Chwedczuk, który nie czuł się zbyt dobrze w tej roli, nie pojawił się w Piwnicy, by poprowadzić występ. Sytuacja była patowa, bowiem mimo szczerych tłumaczeń, że konferansjer zawiódł, publiczność żądała gry! I wtedy na scenę wypchnięto Piotra Skrzyneckiego. Ten był tak stremowany, że wszystko mylił, przekręcał, słowem plótł trzy po trzy. Ale tym właśnie nieoczekiwanie zjednał sobie publiczność, która raz po raz zalewała się łzami śmiechu. Początkowo Skrzynecki był tak nieśmiały, że potrzebował wsparcia. Na scenie pojawiał się więc z Barbarą Nawratowicz, która dla odwagi trzymała go za rękę. Podobno także dla pokrycia swojej tremy zawsze trzymał w ręku dzwonek. I trząsł nim zapamiętale, kiedy tylko tracił rezon. A jeśli dzwonka akurat w pobliżu nie było, walił widelcem w butelkę albo tacę. Szybko jednak Skrzynecki oswoił się ze sceną, a jego występy z dzwonkiem, którym czynił raban, cieszyły widzów, podobnie jak niezgrabne wygibasy czy spadanie ze sceny.
Ewa Demarczyk zadebiutowała w 1962 roku w krakowskim kabarecie medyków Cyrulik. Tam poznał ją absolwent krakowskiej PWST, a przy okazji jeden z założycieli Piwnicy pod Baranami, Rajmund Jarosz. Zachwycony jej śpiewem, szybko zaprosił dziewczynę do występów w Piwnicy, której wkrótce stała się gwiazdą. Kiedy z końcem 1962 roku władze zawiesiły występy kabaretu w jego stałej siedzibie, środowisko z wielką determinacją próbowało prowadzić swoją działalność dalej w innych krakowskich domach, m.in. u Literatów przy Krupniczej 22, póki nie dostało zgody na powrót do starej siedziby w 1964 roku.
W czerwcu 1962 roku Demarczyk stanęła do I Ogólnopolskiego Konkursu Piosenkarzy Studenckich. Zaśpiewała dwie piosenki Zygmunta Koniecznego, O czemu pan… do słów Agnieszki Osieckiej i Karuzela z Madonnami do słów Mirona Białoszewskiego. Z trudem przeszła eliminacje. Jury przyznało jej jedynie drugą nagrodę uznając, że kompozytor dokonał gwałtu na tekście Białoszewskiego.
Wiosną 1963 roku zaproszono Demarczyk i Koniecznego do Warszawy na przesłuchania do III Międzynarodowego Festiwalu w Sopocie i… uznano, że choć Demarczyk przedstawia niezły poziom, to jednak nie jest to jeszcze poziom Sopotu. Dopiero na I Festiwalu Opolskim, który odbył się w czerwcu (tuż przed tym sopockim, na który artystka się nie zakwalifikowała), Ewa Demarczyk wyśpiewała sobie Grand Prix.
Wtedy natychmiast zaproponowano jej występ w Sopocie. Zaśpiewała poza konkursem. Zdobyła nagrodę krytyki za Czarne anioły z muzyką Koniecznego, do słów Wiesława Dymnego. Na sopockiej widowni w gronie międzynarodowych obserwatorów zasiadał akurat Bruno Coquatrix, ówczesny dyrektor prestiżowej sali musichallowej – paryskiej Olimpii, gdzie wcześniej święcili tryumfy takiej miary artyści jak Édith Piaf czy Jacques Brel. Coquatrix zachwycił się wówczas Ewą Demarczyk, w ogóle Piwnicą. Zaprosił wszystkich do warszawskiego Bristolu, podjął wyszukanym obiadem ze świecami i kwiatami. Piwniczanie na ten obiad przywlekli się skacowani, dwie godziny po czasie. Gospodarz niemal eksplodował z wściekłości. Wszystkie starannie skomponowane dania wrzucił do jednej misy, polał sosami i pomieszał. Podobno częstował tą bryją z sadystycznym uśmiechem, a piwniczanie jedli i pili, na nic nie zwracając uwagi, poza jednym tylko Piotrem Skrzyneckim. O dziwo, mimo afrontu, siedem miesięcy później Coquatrix i tak zaprosił pieśniarkę z kompozytorem na przesłuchanie do Paryża. Ku zdumieniu artystów miało ono odbyć się przy liczącej 800 osób widowni – paryskich koneserach piosenki i Polonii. Demarczyk nie chciała wystąpić bez zespołu. Trzeba było przywieźć z Polski nuty i specyficzne instrumenty – felgi, rury, blachy, razem 30 kilo złomu. A francuscy muzycy musieli nauczyć się na tym sprzęcie grać. Cała akcja razem z przelotem i stosowanymi pozwoleniami trwała pięć dni. Występ okazał się wielkim sukcesem. Coquatrix promieniał, kreślił wielką karierę, nosił na rękach. Miesiąc później miał odbyć się już właściwy występ Demarczyk. Sytuacja jednak diametralnie się zmieniła. Nagle zainteresowanie Olimpii skierowało się ku algierskiemu wykonawcy, Enrico Maciasowi. Właśnie trwała wojna algierska. Zmieniająca się koniunktura polityczna według Zygmunta Koniecznego miała spore przełożenie na to, kogo się słucha, pokazuje. Występ był nieudany, bo sala Olimpii pękała od paryskich Algierczyków, do których Demarczyk po prostu nie trafiła. I choć artystka może nie stała się wówczas dla Francuzów drugą Piaf, to jednak odtąd zaczęła się jej wyjątkowa, jak na ówczesne polskie warunki, kariera. Otworzył się dla niej świat.
Interesuje Cię temat Sztuki sceniczne?
Otrzymuj aktualności w spersonalizowanym newsletterze Culture Weekly
Wszystko gotowe
W tym tygodniu otrzymasz swój pierwszy newsletter Culture Weekly.